Dzis wstalismy skoro swit o 9 zeby nie bylo tak, ze zamknal nam swiatynie :) Sukhothai byla kiedys Tajlandii i dzieli sie na czesc nowa - w ktorej mieszkamy, kompletna dziura - i stara - w ktorej sa ruiny swiatyn, gdzie mozna dostac sie taksowka, motorem albo rowerem.
Zjedlismy sniadanie w naszym hoteliku i chcielismy zlapac taksowke do starego miasta i tam wypozyczyc rowery, ale doczytalismy ze bardzo ladny jest zachod slonca przy swiatyniach, a jego doczekanie wymagaloby jezdzenia tam ok. 7h rowerami. Kubie tak spodobaly sie skutery, ze postanowilismy wypozyczyc kolejny i pojezdzic po okolicy a potem udac sie na swiatynie.
Zobaczylam na mapie ze niedaleko jest park narodowy i tam tez sie udalismy. Po drodze minelismy park historyczny i okazalo sie ze to sa wlasnie te swiatynie :) Bylismy tam za wczesnie na zachod wiec pojechalismy dalej w kierunku parku. Niestety okazalo sie, ze do parku nie mozna sobie wejsc tak o gdzie sie chce, i on byl, rzeczywiscie, a my jechalismy po jakiejs drodze miedzymiastowej i nie wiedzielismy jak do niego wejsc. Potem zauwazylam na mapie jezioro i postanowilismy jechac w jego strone. Ale po drodze zauwazylismy kierunkowskazy "wodospad" wiec bez namyslu tam skrecilismy :) Krajobraz stawal sie coraz bardziej malowniczy, droga pusta, jechalismy przez jakies wioski, ludzie sie do nas usmiechali, dzieci machaly :) No calkiem inne zycie niz w miescie :)
Dojechalismy do konca drogi i dalej trzeba bylo isc pieszo. Zaparkowalismy kolo jakiejs chatki, gdzie bylo mnostwo psow (w ogole jest tu strasznie duzo bezdomnych psow i strasznie boja sie ludzi, jeden przestraszyl sie odglosu rozpinanego kasku), pasly sie krowy i biegaly kury i koguty :) (jakies chudsze i bardziej kolorowe niz w Polsce). Gospodarze przywitali nas z usmiechem, pozwolili pobawic sie ze szczeniakami i wskazali droge do wodospadu.
Nie wiem jak u nich liczone sa metry, ale jak dla mnie te 800 metrow do wodospadu to my pokonalismy ze 3 razy :>
Szybko okazalo sie, ze droga nie bedzie zwykla drozka przez las, trzeba bylo bowiem przeprawiac sie przez rzeke jakis milion razy, a czasem rzeka byla jedyna droga :) Wkrotce zobaczylismy pierwsze male wodospady i dziewczynki kapiace sie w nich. Po przejsciu sporego kawalka uznalismy, ze to sa wlasnie te wodospady, podzielone na takie male czesci (a my spodziewalismy sie jakiegos wysokiego). Ale przynajmniej bez problemu mozna bylo sie w nich pokapac (ale niestety nie bez rybek), co bylo taaaaak cudowne w taka duchote :) (zauwazylam ze moje wlosy najbardziej sie lokuja wlasnie w takich dzunglach :>)
Niestety robilo sie pozno i z zalem wyszlismy z wody, a w drodze powrotnej oprocz chlopakow, ktorzy po tych kamieniach chodzili na boso, spotkalismy tez pare wezy i kraba, ktory sporo mnie przestraszyl :>
W drodze powrotnej Kuba rozwinal predkosc 100km/h (teraz mielismy dzialajacy licznik i wiemy, ze za poprzednim razem jechalismy po tych zakretach jakos 40-50 max). I nawet ja sie przelamalam i wsiadlam na skuter, moj rekord 80km/h !!! :) I jechalam nawet po ulicy, takiej gdzie jezdza samochody :P (chociaz wtedy zaden nie jechal :>) i po ciemku! aaa :)
Na drodze zobaczylismy tez klode ktora okazala sie dluugim wezem ale jechalismy za szybko by zdazyc wyhamowac. Na szczescie waz sie przestraszyl i uciekl na drugi pas... uf ;)
W drodze powrotnej pojechalismy do swiatyn, ktorych bylo od groma (a raczej ich ruin) i wcale nie wygladaly wszystkie tak samo :> No dobra, nie wszystkie, te w centrum byly najladniejsze i byl tez posag Buddy. Zdazylismy akurat na zachod slonca i caly widok przedstawial sie bardzo imponujaco :) Bylo malo osob, wiec jak wylaczylismy silnik skutera, byla cisza i spokoj :)
Teraz jestesmy spowrotem w miescie i idziemy szukac czegos do jedzenia :)